Argentyna część druga
Ponad 5 miesięcy upłynęło od naszego pierwszego przyjazdu do Argentyny. Wtedy było zimno, teraz – słońce mocno grzeje. To wiele zmienia. Po zobaczeniu fantastycznych katarakt Iguazu, kontynuujemy naszą długą drogę do Ziemi Ognistej. Pierwszy etap to region Misji zawdzięczający swą nazwę licznym ruinom misji jezuickich, założonych w tym samym czasie i duchu co boliwijskie, które zwiedzaliśmy wcześniej. Różnią się przede wszystkim materiałem budowlanym – argentyńskie są z kamienia. Niewiele tu po nich pozostało, kawałek fasady w San Ignacio, szczątki murów, na szczęście przewodnik oprowadza i opowiada. Jezuici wygnani zostali stąd w roku 1767, a „miasteczka” opuszczone, ponieważ o tę część obecnej Argentyny, usytuowaną pomiędzy Paragwajem, Urugwajem i Brazylią, toczyły się ciągłe walki. Zwiedzamy trzy z okolu 30 jezuickich założeń. W roku 1732 region Misji liczył ponad 140.000 mieszkańców.
Jedziemy dalej do Cordoby. Wzdłuż drogi – zalane pola, poprzewracane drzewa, a nawet kilka słupów elektrycznych. Jedną z nocy spędzamy na stacji benzynowej pośrodku wielkich ciężarówek przemierzających długie argentyńskie drogi. Noc jest „ruchliwa”, gdyż wiatr, najpierw w towarzystwie burzy piaskowej, a potem ulewy, mocno nami trzęsie.
Od granicy brazylijskiej, zielonej, wilgotnej i pagórkowatej, zanurzamy się powoli w płaski, bezdrzewny krajobraz. Niebo robi się coraz większe i zajmuje ¾ pola widzenia.
W Cordobie – zmiana wystroju: susza! Od około 9 miesięcy nie spadła tu kropla wody! Zatrzymujemy się w oddalonej o 40 km Villa Carlos Paz, w domu rodziców Juana, którego nie znamy bezpośrednio, lecz przez Hélène, siostrę Juliena. Przyjeżdżamy wieczorem, rodzice (Juan mieszka obecnie w Barcelonie) przyjmują nas bardzo serdecznie, mimo że nawet się nie znamy! Korzystamy z kilku dni pobytu na zapobiegawcze naprawy samochodu oraz zwiedzenie miasta i okolic. Kilkadziesiąt kilometrów na południe znajduje się kolejna z misji jezuickich, zachowana i funkcjonująca nadal jako kościół i muzeum (w samej Cordobie jest również aktywna nadal tzw Manzana jezuicka), a kawałek dalej germańskie miasteczka zamieszkałe przez niemieckich kolonów, którzy skopiowali nie tylko niemiecką architekturę, ale i kuchnię i obyczaje : święto piwa (Oktoberfest), kapusta kiszona (chucrut), biała kiełbasa… Dla Argentyńczyków to coś innego i ciekawego, dla nas – jak 10 km od domu.
Jedziemy także 50 km na północ do La Cumbre, gdzie można latać. To tutaj osiedlił się Andy Heideger, szwajcarski pilot znany na całym świecie. Niestety od 4 dni pogoda jest kiepska, jest tak zimno, że musimy założyć długie spodnie i kurtki! Wiatr jest albo zbyt silny albo wieje ze złej strony i tak przez 3 dni, co motywuje nas do wyjazdu.
Dwa kolejne dni spędzamy w Merlo, położonym na południu łańcucha górskiego regionu Cordoba, którego szczyty sięgają 2300 mnpm. Tu tez można latać, niestety góry pozostają w chmurach i o porządnym wypróbowaniu naszej nowej paralotni możemy tylko pomarzyć.
Kolejny etap naszej podróży znajduje się 1000 km dalej! Aby dotrzeć do półwyspu Valdes przejeżdżamy przez region La Pampa prawie w linii prostej! Drogi La Pampy zostały prawdopodobnie wykreślone linijką na mapie. Krajobraz jest monotonny, jedziemy wzdłuż pól i łąk, na których rosną drzewa, pasą się krowy, konie, owce… Drogi są dobre i mało ruchliwe.
Péninsula Valdès
Na początku lipca opuszczaliśmy Buenos Aires w kierunku Peninsula Valdes by zobaczyć wieloryby. Kółko zostało zamknięte! Po 141 dniach, 4 państwach i 25000 km znajdujemy się znowu w Puerto Madryn. Jest jeszcze kilka wielorybów, niegotowych do dalekiej wyprawy na południe, nadal karmiących młode wielorybki (ze 3 razy większe niż w lipcu). Spektakl jest wciąż oszałamiający, oglądamy go nie tylko z plaży, na której się zatrzymujemy i na której z radością odnajdujemy Nicolas, Marianne, Zoé i Timo, poznanych w Boliwii nad jeziorem Titicaca. Razem pokonujemy ok 250 km polnych dróg półwyspu Valdes by zobaczyć kilkaset słoni morskich oraz pingwiny Magellana.
Na przeciwko półwyspu, na południu zatoki Golfo Nuevo, znajduje się Punta Ninfas. Biwak na szczycie skarpy jest bardzo przyjemny i oferuje piękny widok. W oddali rysują się brzegi półwyspu, na którym byliśmy kilka dni temu. Na plaży poniżej, dostępnej stromą, ziemistą ścieżką, wylegują się słonie morskie. Są niezbyt ruchliwe i przemieszczają się przeciągając cielsko po piasku. Samiec osiąga 5 metrów długości i waży 4 tony. W większości ich ciało składa się z tłuszczu i kiedy padają na ziemie śmiesznie się rozpłaszczają. Porozumiewają się wydając dźwięki podobne do beków, a kiedy się denerwują, mocno wydychają powietrze przez nos, który u samców marszczy się i nadyma przypominając trąbę słonia. Stąd ich nazwa.
Pewnego wieczoru, kiedy wypatrujemy orki, które nigdy się nie pojawią, dwa wieloryby opuszczają zatokę kierując się na południe w głąb oceanu.
Po dwóch dniach na szczycie skarpy i około 5 krótkich, lecz ulewnych burzach, polna droga przemienia się w błoto. Przejeżdżamy przez wielkie, brunatne kałuże, niepewni czy nie utkniemy w jednej z nich. Na szczęście nasi znajomi Maricola torują nam drogę (ich samochód ma napęd na 4 koła i jest znacznie wyżej zawieszony). Udaje nam się wyjechać o własnych siłach, praktycznie bez szkód… poza zgubionymi w którejś z kałuż kurkami od zbiorników wody czystej i brudnej.
Mała anegdota: podczas jednej z popołudniowych burz atmosfera była tak elektryzująca, że włosy aż stawały dęba na głowie!
Zjeżdżamy dalej na południe żwirową drogą nr 1. Pomimo kilku większych kałuż jest jak najbardziej przejezdna. W okolicach Rawson, miasta średniej wielkości, przejeżdżamy obok wysypiska śmieci. Przykry widok. Jak większość wysypisk w Ameryce Południowej, to też jest pod gołym niebem. Wiatr rozwiewa plastikowe torby i dekoruje ubogą roślinność na obszarze około10 km. To właśnie Patagonia, znana z dzikiego środowiska naturalnego i z wielkich przestrzeni niezmienionych przez człowieka. W pobliżu miast należałoby raczej mówić o Pat Agonii!
Dalsza część drogi nr 1 zaprowadza nas w mniej cywilizowane miejsca. Jedziemy wzdłuż wybrzeża poprzez farmy, gdzie pasą się owce, konie i guanaco.
Zatrzymujemy się na chwilę na plaży Escondida zamieszkaną przez kolejną kolonię słoni morskich, a następnie na Punta Tombo, największym rezerwacie pingwinów Magellana liczącym ponad 500.000 osobników! Przechadzamy się w parku, którego ścieżki wyznaczone są białymi kamieniami. Ze wszystkich stron, gdzie tylko okiem spojrzeć – pingwiny. Jedne się przechadzają, inne ulepszają swoje gniazda, czyli dziury w ziemi najczęściej przy jakimś krzaku czy gałęzi. Nie mają tu żadnego wroga, żaden drapieżnik, ani na lądzie ani w wodzie, nie żywi się nimi. Nasze towarzystwo im nie przeszkadza, te odważniejsze, zwykle młode, które nie założyły jeszcze gniazda, zbliżają się do nas (a nawet podchwytują za spodnie!) i obserwują przekręcając głowę z prawa na lewą. Kto na kogo patrzy? Spektakl jest niesamowity. O tej porze roku małe pingwiny o szarym puchu wykluły się już z jaj i zaczynają wychodzić z gniazd (jak na razie w towarzystwie mam). Pod wieczór, gdy słońce mniej grzeje, życie w koloni uaktywnia się. Młode piszczą, dorosłe wydaja dźwięki podobne do ryku osła, nawołując w ten sposób partnera by wrócił do gniazda z połowu. W ten sposób się rozpoznają i wskazują drogę do domu.
Na noc zatrzymujemy się na plaży w Cabo Raso, opuszczonym rybackim miasteczku. Jesteśmy sami, kontemplujemy najpierw burzę, która przechodzi tuż obok, a później tysiące gwiazd. Następnego dnia rano, ku naszemu zachwytowi, kolejna wielorybia para przepływa wzdłuż plaży. Z pewnością płyną od kilku dni z półwyspu Valdes na południe, gdzie spędzą lato. Zardzewiały rybacki kuter zakotwiczony przy skałach ubarwia cudowny krajobraz.