Wyspa Chiloé
To druga największa wyspa kontynentu południowo – amerykańskiego, po Ziemi Ognistej oczywiście. Wiecznie zielona, lekko pagórkowata, o unikalnym podobno charakterze i licznych legendach. Jej mieszkańcy posiadają opinię bardzo miłych i otwartych jeśli tylko poświęci się trochę czasu na ich poznanie. Promem przepływamy na Chiloé i kierujemy się na wybrzeże Atlantyku w stronę Pulihuin, gdzie można zobaczyć pingwiny Magellana żyjące razem z pingwinami Humboldta. Jedne od drugich różnią się dodatkowym „czarnym pasem” na wysokości szyji (dla tych Humboldta). Ponieważ zamieszkują nieodległe wysepki i można je zobaczyć jedynie z łódki, nie decydujemy się na morską wyprawę.
Następnego dnia zatrzymujemy się w Ancud, byłej stolicy Chiloé, zniszczonej przez kataklizm morski w 1960. Dowiadujemy się tu, iż na wyspie znajduje się wiele drewnianych kościołów z czasów gdy Jezuici rozpowszechniali swe nauki i że należą one do bardzo ważnego i unikalnego dla Chiloé nurtu architektonicznego, tzw. szkoły „chilote”.
Kontynuujemy więc na wschód wzdłuż „drogi kościołów”. Poza nimi, bardzo malowniczymi, podobają nam się także wioski rybackie, które zachowały swój charakter i autentyczność oraz długi pomost prowadzący na maleńką wyspę, na której znajduje się cmentarz z kaplicą.
Kolejny etap to Tenaun, mała, podobna do innych, przynajmniej na pierwszy widok, wioska rybacka z biało-niebieskim, świeżo odrestaurowanym kościółkiem. Ku naszemu uradowaniu jest to tydzień uroczystości z okazji 432-iej rocznicy Tenaun. Mamy więc okazję uczestniczyć w obchodach święta – w programie tego wieczoru przewidziano paradę dwóch przeciwnych drużyn – zielonych i żółtych (dla stymulacji, jak nam wytłumaczono). Jesteśmy za zieloną drużyną, która postawiła na tradycję i legendarne postacie Chiloé. Na wozie zaprzęgniętym w dwa byki położono udekorowaną wodorostami i algami morskimi łódkę, symbolizującą „caleuche”, czyli fantasmagoryczny statek, na którego załogę składają się czarownicy i ich więźniowie. Pływa jedynie nocą. Gdy się go spotka może zamienić się w cokolwiek, a ten kto postawi nogę na jego pokładzie postrada zmysły. Tutaj na łódce podróżuje syrena (jak w mitologii greckiej, pół kobieta – pół ryba, uwodząca marynarzy) oraz „La Pincoya”, bogini żyzności mórz i plaż. Za nimi podąża między innymi „El Trauco” (karzeł brzydal zamieszkujący lasy i uwodzący młode kobiety) oraz „Fiura”, obrzydliwa kobieta o nieświeżym oddechu również mieszkająca w lasach Chiloé. Pomimo swej odpychającej brzydoty udaje się jej uwodzić mężczyzn, którzy raz złapani w jej sidła, szaleją. W korowodzie podążają również inni mieszkańcy ubrani w tradycyjne stroje i przygrywający na akordeonie i gitarze. Atmosfera jest bardzo przyjacielska. W obchodach uczestniczy około 150 mieszkańców wioski (wszyscy), my oraz załoga jednej z ekip regat odgrywających się niedaleko.
Następnego dnia, nadal w Tenaun, nauczymy się przygotowywać „curanto”, tradycyjne danie wyspy. Chodzi o owoce morza, mięso i kiełbasy oraz placki ziemniaczane (z gotowanych ziemniaków ze skwarkami) gotowanych godzinę na rozżarzonych kamieniach, przykrytych ogromnymi liśćmi rośliny przypominającej rabarbar oraz korzeniami nie wiemy czego. Kilka zdjęć lepiej zilustruje tę pyszność.
Dalej na naszej drodze znajduje się San Juan
i w końcu Castro, obecna stolica Chiloé, umiejscowiona mniej więcej w połowie wyspy i znana głównie z pięknej drewnianej katedry oraz „palafitos”, czyli domów na drewnianych palach.
Mieliśmy szczęście mogąc zwiedzić wyspę przy prawie cały czas ładnej pogodzie. Według tubylców i wszelkich przewodników pada tu 330 dni w roku!