Camino austral, czyli droga australna w Chile
Opuszczamy Los Antiguos, argentyńską stolicę czereśni położoną nad jeziorem Buenos Aires, w kierunku Chile by odkryć region XI, najmniej zaludnioną oraz najtrudniej dostępną część tego długiego państwa.
Jedziemy wzdłuż owego jeziora, które na granicy zmienia „obywatelstwo” i nazwę na jezioro gen. Carrera! W niewielkim odstępie czasu krajobraz zmienia się. Podczas gdy roślinność rozległych argentyńskich stepów jest raczej rzadka i uboga, po stronie chilijskiej droga przeciska się pomiędzy ośnieżonymi, stromymi szczytami i lazurowym jeziorem.
Wzdłuż drogi australnej znajduje się bardzo mało miasteczek, w większości z nich nie żyje więcej niż 500 osób. Drogę je łączącą zbudowano w latach 80-tych w celu „połączenia tego regionu z resztą świata”. Jego powierzchnia nie jest dokładnie znana, ze względu na swą fizjonomię – niezliczone wyspy i wszechobecne morze. Na zachodzie znajduje się Pacyfik, następnie wyspy i w końcu pasma górskie, raz lodowcowe, raz wulkaniczne, będące częścią And. Wiatr wiejący głównie z zachodu i znajdujący się pod wpływem frontu polarnego przynosi zimno i częsty deszcz. Droga, w większej części terenowa, miejscami w trakcie asfaltowania, zajmie nas na około 1200 km, czyli 7 dni. Przejeżdżamy przez piękne lasy (w których mimo zimna żyją też papugi!), przez soczyście zieloną i bogatą roślinność, wzdłuż fiordów, lodowców i jezior, uzupełniamy zapasy wody w górskich strumieniach i wodospadach.
Pewnego dnia płyniemy małym rybackim statkiem razem z nowo poznanymi Chilijczykami, z którymi sympatyzujemy i spędzamy wieczór, zobaczyć „Marmurową Katedrę”. Chodzi o wielki niebiesko-szaro-biały blok marmuru rzeźbiony nieustannie przy swej podstawie przez fale na jeziorze Carrera tworzące liczne marmurowe kolumny i tunele.
Dzień później odnajdujemy naszych znajomych „chajekat”, szczęśliwych z posiadania nowej przedniej szyby (mimo że plastikowej). Spędzamy razem kilka godzin podczas których Julien pomaga Jérôme (z sukcesem) odpowietrzyć system hamulców, który odmówił posłuszeństwa.
W Coyhaique, jedynym większym mieście uzupełniamy zapasy żywności i korzystamy z ładnej pogody próbując wycieczkę w góry. Niestety nie udaje nam się odnaleźć szlaku prowadzącego na szczyt…
Innego dnia w małym rybackim porcie (Puerto Cisnes) udaje nam się w końcu kupić rybę! (na południu Chile, mimo ze ryb jest dużo, trudno jest coś dostać, ponieważ wszystko hurtem przeznaczone jest na eksport…). Wybieramy najdroższą – „congrio” (węgorz) za niecałe 2€ za kilo! Następnie korzystamy ze źródeł ciepłej wody – region jest wulkaniczny – kąpiąc się (albo raczej przesiadując) w termach municypalnych „Amarillo”, miejscu bardzo sympatycznym i prostym, pozwalającym na poznanie innych wakacyjnych turystów z Chile i Argentyny.
25 kilometrów dalej znajduje się miasto Chaiten, a raczej to co z niego pozostało po erupcji wulkanu o tej samej nazwie w 2008 roku. Większość mieszkańców opuściła miasteczko, pozostali posprzątali i odkopali pokryte wulkanicznym popiołem ulice i domy… Stosy tego popiołu nadal widoczne są w Chaiten, a także wzdłuż drogi australnej, której północna część została zniszczona i jak na razie nadal jest zamknięta, jak również park Pumalin, który mieliśmy w programie. Część tego popiołu wylądowała nawet po drugiej stronie Ameryki Południowej, na argentyńskim wybrzeżu Atlantyku! Rząd chilijski odciął elektryczność i wodę, chcąc by wszyscy opuścili Chaiten, ponieważ nadal aktywny wulkan jest niebezpieczny i w każdej chwili może na nowo i bez uprzedzenia wybuchnąć. Mieszkańcy jednak stawiają opór i próbują uaktywnić miasteczko, jak na razie bez większego sukcesu.
Dalej kontynuujemy więc statkiem. Zupełnym przypadkiem odnajdujemy naszych chilijskich znajomych poznanych kilka dni wcześniej. Znów płyniemy wspólnie, lecz tym razem nie 1,5, lecz 8 godzin!
Po przybyciu do celu spędzamy noc w Hornopirén (w dosłownym tłumaczeniu: śnieżny piec) położonego nad fiordem i u podnóża kolejnego wulkanu. Chcemy kupić rybę, ale jak zwykle – w tym uroczym rybackim miasteczku nie ma sklepu rybnego. Pytamy jednak parę siedzącą na ławce na głównym placu: „dobry wieczór, gdzie można kupić rybę na dziś wieczór?”. Osoba ta dzwoni do znajomej i kilka minut później jesteśmy u niej w domu. Wychodzimy z 4 filetami morszczuka już przygotowanego w panierce. Gloria nie jest handlowcem i sprzedaje nam rybę za „co łaska”. Mamy jedynie banknot 10.000 pesos (=13€) i kilka monet. Bierze monety, równowartość 50 cts€. Jest pyszna!
Następnego dnia jedziemy wzdłuż ujścia rzeki do morza do Cochamo, znów rybackiego miasteczka malowniczo położonego nad wodą i w pobliżu innego wulkanu. Droga jest przepiękna, przypominająca trochę tę nad jeziorem Carrera.
Po kilku kolejnych kilometrach terenowej drogi opuszczamy „camino austral” i odnajdujemy asfalt i cywilizację…
Magnifique!! superbe! magique! enfoirés…
C’est un des plus beaux endroits du monde, encore (presque) vierge de toute connerie humaine! Pas beaucoup de photos de parapente.. mais les autres tellement belles, le font oublier!
et puis il y a la craquante Charlotte!! un heureux présage en perspective????
Hasta pronto!
Un oncle cloué au sol 😉
Hi guys,
I am jealous to see you still travelling in Southern America. It has been a couple weeks since we last saw you in Calefate @ Perito Moreno. We have had our fair share of winter weather in Amsterdam and still longing back to Argentina and Chili.
have fun!!!
rick and sabien
Content de vous avoir vu Dimanche, profitez bien de votre séjour là-bas. et continuez vos beau reportages.