Kolumbia pieszo, bez pieniędzy i za dużym bagażem !
Nie zostajemy w Bucamaranga, jak przewidzieliśmy zanim zaatakowano autobus. Miasto znane jest ze swych licznych parków. Znajduje się tu podobno także niezłe miejsce do latania. Bucamaranga znajduje się na końcu kordyliery orientalnej (w Kolumbii Andy rozdzielają się na 3 kordyliery), która łączy ją z Bogotą, położoną 300km na południe. Nie mamy ochoty na szukanie tutaj noclegu, nie mamy tu tez żadnych dobrych kontaktów (I podróżujemy z dwoma plecakami i dwoma paralotniami… Średnio wygodne!). Sofia, dziewczyna z autobusu, proponuje nam kontynuację podróży (znów autobusem…) do San Gil, małego, turystycznego, górskiego miasteczka. Jej ojciec mieszka w jeszcze mniejszym, oddalonym o 20 minut drogi miasteczku, Valle de San José, położonym na 1300 mnpm. Średnia temperatura wynosi tu 23°C. Cała rodzina jest bardzo gościnna i dobrze nam robi bycie u kogoś i nie myślenie o wydarzeniach dnia poprzedniego. Dom jest bardzo podstawowy. Na podłodze ubita ziemia lub wylany beton, brak szyb w oknach (jedynie okiennice), bark ciepłej wody. Na podwórku drzewo mango do naszej dyspozycji – owoce prosto z drzewa lub w postaci soku!
Niedaleko San Gil można też latać. Na miejsce jedziemy z lokalną szkołą paralotniarską. Miejsce nie jest wyjątkowe, Julien lata z kuzynką i siostrą Sofii, co sprawia im wielką przyjemność.
Po tych kilku dniach „nic nie robienia” wyruszamy autobusem do Bogoty. Przyjeżdża z 3-godzinnym opóźnieniem z powodu wypadku drogowego. Jedziemy przez samo serce wschodniej kordyliery, droga wije się pośród zielonych gór.
Gdy przyjeżdżamy do Bogoty, pada deszcz… Jako że jest trzecią najwyższą stolicą w Ameryce Południowej (2640mnpm) i być może na świecie, po La Paz (Boliwia, ~3700mnpm) i Quito (Ekwador ~2840mnpm) i dziś bez słońca, jest zimno, mimo iż znajdujemy się nie tak daleko od równika!
Lucho, kolumbijski paralotniarz poznany w La Union, ugości nas u siebie i swojego brata Pino przez resztę dni. Mieszka w nowoczesnym wieżowcu, który okrutnie kontrastuje z domem w San José. Jesteśmy jeszcze poruszeni autobusową historią, słyszeliśmy także o wielu nieprzyjemnych zdarzeniach w Bogocie od innych turystów, dlatego tez nie spędzamy zbyt wiele czasu na zwiedzaniu stolicy, która zresztą należy do tych brzydszych… Mimo iż Lucho zapewnia nas, że jest bezpiecznie, nie mamy ochoty testować, a zwłaszcza nie w nocy!
Bezpiecznie… No jasne! Jeszcze w Cartagenie spotykamy przypadkowo Christofa i Zylke, parę Niemców na motorach poznanych na Galapagos. Zaatakowano ich w Bogocie podczas przechadzki w być może nie najlepszej dzielnicy miasta, ale z przyjacielem dobrze znającym i mieszkającym w stolicy. Przyjacielowi ukradziono 1 milion kolumbijskich pesos (~500 dolarów), a Christof znalazł się na 3 dni w szpitalu, gdyż został pchnięty nożem w przedramię (ale nie puścił aparatu!)
Przyjaciele podróżnicy, jeśli jakiś Kolumbijczyk mówi wam, że jego kraj stał się bezpieczny, oznacza to dla niego, że nie porywa się już turystów, nie podkłada bomb w samochodach zagranicznych polityków, a guerilla siedzi cicho i robi swoje w głębokiej dżungli, tam gdzie normalny człowiek nigdy się nie wybierze… Przestępstwo nadal istnieje!
Jednego dnia jedziemy zwiedzić katedrę z soli w Zipaquirà. We wzgórzu przy mieście znajduje się kopalnia soli. Jest imponująco duża, my zwiedzamy jedynie niewielką jej część zagospodarowaną w religijną ekspozycję. Wszystko jest oczywiście z soli. Ladne, ale bardziej podobała nam się polska Wieliczka, bardziej autentyczna.
W Sopo, startowisko na ponad 3000mnpm góruje nad przepięknym jeziorem. Spędzimy tam weekend na lataniu w towarzystwie Lucho, jego młodszego brata Pino i starszego brata Hugo, cała rodzina Jimenez lata na paralotniach Aircross projektowanych w Wogezach!
Następny dzień jest ostatnim. Wracamy na kontynent europejski dokładnie w rok po przyjeździe na kontynent południowoamerykański. Na pewno zapytacie, co czujemy?
Tak na prawdę czujemy się trochę dziwnie, mieszanka nostalgii za roczną wolnością z radością zobaczenia się z rodziną i przyjaciółmi. Bilans w następnym artykule!
Asalto w Kolumbii
Tego wieczora wsiądziemy w nocny autobus z Cartageny do Bucamarangi, odległej o 15 godzin drogi. Będzie to bardzo złe doświadczenie…
Na wyjeździe z miasta Barranquilla (ostatni przystanek podróży, opuszczamy też wybrzeże) wsiadają 2 nowe osoby. 20 minut później jeden z nich grozi kierowcy przykładając broń do skroni i zmusza go do zatrzymania się, by 5 innych koleżków bandytów mogło wsiąść do autobusu. Scena jak z filmu: krzyki, panika, chowanie wszystkiego pod siedzenia, wbiegają mężczyźni w kominiarkach i z bronią w ręku… Kierowca musi jechać dalej, jeśli ich nie posłucha – zabiją go. Podczas 15 minut jazdy (które wydają się trwać o wiele dłużej) bandyci okradają wszystkich pasażerów, opróżniają wszystkie torby, zrywają zegarki, pierścionki, bezwstydnie nas przeszukują. Kradną nam wszystko: pieniądze, kartę kredytową, aparat fotograficzny, komputer, okulary słoneczne, wszystkie dokumenty poza paszportami…
Mieliśmy szczęście, nikogo nie pobili, nie zgwałcili i nie zabili, że nie zostaliśmy wywiezieni w jakąś polną drogę i nie opróżnili luków bagażowych. Mamy więc wszystkie ubrania, zewnętrzny dysk ze zdjęciami i paralotnie!
Jeśli chcecie zobaczyć, jak to jest, gdy się nie a tyle szczęścia, oto artykuł, który mówi o asalto (napadzie z bronią w ręku) na autobus w Hondurasie, 30 lipca 2010…
http://www.jamolandia.com/html/noticias/colon_tres_muertos_asalto_bus.htm
Szok jest duży i nie rozumiemy dlaczego przydrożna policja, której kierowca doniósł o tym zdarzeniu w 5 minut po opuszczeniu przez delikwentów autobusu, nie mogła nic dla nas zrobić, nie chciała nawet spisać naszych zeznań i przyjąć skargi! Wydaje się, że nie ma sensu tego robić. Kolumbijczycy są bardzo fatalistyczni i nie robią nic, by coś zmienić. Może to ze strachu? W Kolumbii, jak również na całym kontynencie południowoamerykańskim, jest wiele sprzeczności co do bezpieczeństwa. Z jednej strony wszechobecni policjanci, którzy na przykład wsiedli do autobusu na samym początku podróży, jeszcze w Cartagenie, by sfilmować wszystkich pasażerów i z drugiej, autobus zatrzymujący się w wątpliwej dzielnicy na obrzeżu miasta (tzw. „falla”), żadnej kontroli, czy ktoś wnosi broń ostrą na pokład, podczas gdy na dworcu dowiemy się, iż taka sama agresja zdarzyła się miesiąc temu, na tej samej linii i o tej samej godzinie…
Jedna dziewczyna, Kolumbijska, przesympatyczna, która również jechała tym nieszczęsnym autobusem, pomogła nam złożyć skargę na policji (700km od miejsca zdarzenia w końcu ktoś nas przyjął…) i zażalenie w firmie Copetran, z której usług skorzystaliśmy – wynegocjowaliśmy darmową podróż w dwóch etapach do Bogoty – i później zaprosiła nas do domu swojego ojca, gdzie spędziliśmy kilka dni w rodzinie, w bardzo miłym towarzystwie.
W trójkę byliśmy jedynymi osobami, na ok 30 lokalnych podróżnych, które doniosły o tym zdarzeniu na policję!
Feliz Colombia !
Wjeżdżamy do Kolumbii w dzień wyborów prezydenckich. Pilnowana przez wojsko granica jest zamknięta do godziny 17. Po wszystkich formalnościach, kolejkach i korkach wkraczamy w końcu na kolumbijskie ziemie. Zapada już zmrok, ale decydujemy się jechać do Pasto, stolicy regionu Nariňo, pierwszego dużego miasta. Droga pilnowana jest przez licznych policjantów w wojskowych mundurach. W Pasto, jest już noc, pytamy policję, czy możemy zaparkować na noc przed posterunkiem: zbyt niebezpieczne z powodu wyborów, wszystkie posterunki otoczone są barierkami i nie można zbliżyć się na mniej niż 10 metrów. Patrol policyjny eskortuje nas na pobliski strzeżony parking. Witamy w Kolumbii, gdzie niebezpieczeństwo czuje się bardziej niż w innych krajach ze względu na ilość policjantów!
Następnego dnia poznajemy Carlosa, bardzo sympatycznego paralotniarza, który wyposaża nas w dziesiątki kontaktów do swoich znajomych mieszkających w miastach przez które najprawdopodobniej będziemy przejeżdżać. Niestety pogoda jest brzydka, a startowisko w chmurach – to nie w Pasto Julien wykona swój pierwszy lot w Kolumbii. Zwiedzimy za to razem muzeum karnawału (karnawał w Pasto jest podobno o wiele większy od tego w Rio!, zresztą tradycja ta jest silnie obecna w całej Ameryce Południowej, nie tylko w Brazylii). Karnawał „de Negros y Blancos” (Białych i Czarnych) wpisany jest na światową listę spuścizny kulturowej niematerialnej (dosłowne tłumaczenie z hiszpańskiego, nie wiem jaki jest oficjalny tytuł polski).
Kolejną noc spędzimy nad jeziorem La Cocha położonym na wschód od miasta. Nazajutrz kontynuujemy naszą drogę dalej na północ. Musimy się spieszyć i dotrzeć do Cartageny 10 czerwca, gdyż statek, którym nasz „dom” wróci do Europy wypływa 15…
Pierwszym przystankiem będzie Popayan, bardzo ładne, śnieżno-białe miasteczko o kolonialnej architekturze.
Następnie zatrzymamy się w Cali, mało ciekawym mieście, w dodatku pod szaro-burym niebem. Poza tym jest tu podobno niezłe miejsce do latania i nocne życie nie do przegapienia…
Jedziemy kilkanaście kilometrów dalej na północ do małego miasteczka, gdzie można latać. Mieszkańcy są przemili, żyją po środku pól trzciny cukrowej. Jedna z rodzin zaprosi nas do siebie najpierw na kawę, a potem na obiad – poznajemy ich rezerwując bilet powrotny w jedynej kafejce internetowej: na 28 czerwca 2010 z Bogoty.
Kolejny epizod podróży odbędzie się 200km dalej na północ w La Union, małym miasteczku z nowo zagospodarowanym startowiskiem i z niesamowitym klubem paralotniarskim. Po raz kolejny zostajemy niezwykle serdecznie i ciepło przyjęci.
Niechętnie jedziemy dalej w stronę Medellin, jednego z największych kolumbijskich miast, gdzie szokuje nas kontrast pomiędzy bogatym centrum miasta i wszędzie obecnymi bezdomnymi… Dwie godziny zwiedzania całkowicie nam wystarczają, nie czujemy się tu dobrze, ani bezpiecznie, wolimy wyjechać poza i ponad miasto, gdzie na startowisku spędzimy kolejne dwie noce. Warunki paralotniarskie są doskonałe.
Mamy jeszcze dwa dni na dotarcie do Cartageny de Los Indios. Jedziemy więc zobaczyć w końcu karaibskie wybrzeże. Jest gorąco. Karaiby są rewelacyjne na wakacje, jeśli mieszka się w klimatyzowanym hotelu, dla nas noce są koszmarem.
Kolonialna architektura centrum Cartageny tworzy bardzo ładną całość. Jest to zdecydowanie najbardziej urocze miasto południowo-amerykańskie, ale także (za) bardzo turystyczne. Średnia roczna temperatura wynosi 28°C! W historycznym centrum jest ładnie, czysto, bezpiecznie i drogo, niestety gdy tylko odejdziemy kilka kroków od tej enklawy rzeczywistość nie jest już tak wesoła. Koniec pięknych kawiarenek i restauracji z tarasami wypełnionymi „ładnymi ludźmi”, ich miejsce zajmują śmieci, bieda i przetrwanie.
Po załatwieniu transportowych formalności, korzystamy z ostatnich dni w kamperze najpierw na rajskiej plaży na półwyspie Barù. Zazwyczaj turyści przypływają tu motorówkami na pół dnia, my przyjeżdżamy polną drogą + „promem”. Droga jest w bardzo złym stanie i kiedy wracamy, po silnej nocnej burzy, prawie żałujemy, że nie mamy napędu na cztery koła…
Następnie pojedziemy zażyć błotnistych kąpieli w kraterze wulkanu Totumo. Chodzi o niewielki krater wypełniony ciekłą, gęstą gliną o temperaturze około 20°C. Jest to niezwykle przyjemne, gdyż temperatura powietrza znacznie przekracza 30°C. Kiedy jest się w środku nie można dotknąć dna (nie wiadomo zresztą gdzie jest dno!), nie można też zanurzyć się bardziej niż do połowy ramion! Błoto jest tak gęste, iż nie sposób utonąć.
Ekspedycja samochodu odbywa się bez żadnych nieprzyjemnych niespodzianek i w ostatnim dniu w Cartagenie, po pierwszej nocy spędzonej w hotelu, wypływamy na pobliską, malutką wyspę należącą do archipelagu Rosario, by spędzić dzień w 28-stopniowym morzu na oglądaniu kolorowych rybek i koralowców z maską i rurką. Prawdziwe Karaiby znajdują się na wyspie!
– niestety brak zdjęć z powodu późniejszej kradzieży…
To oficjalny koniec podróży samochodem. Dalej kontynuujemy „pieszo” przez kolejne dwa tygodnie zanim dotrzemy do Bogoty, stolicy Kolumbii, skąd wylecimy do Europy.
Dwie półkule
Odległości w Ekwadorze są niewielkie. Po plaży, kolej na Andy, w jedyne kilka godzin. Naszym punktem docelowym jest Laguna Quilotoa umiejscowiona na ponad 4000mnpm w kraterze o średnicy ok 3-4 km. Kiedy świeci słońce woda stawu nabiera turkusowy kolor. Wycieczka dookoła laguny zabiera 4 godziny, ścieżka przebiega przez szczyty krateru.
Pod koniec dnia zjeżdżamy kilkaset metrów by znaleźć się na „alei wulkanów”, w miarę ciasnej dolinie, która przecina prawie na pól Ekwador: po stronie zachodniej, na pierwszym planie znajduje się łańcuch górski skrywający wybrzeże, z którego wracamy, po wschodniej, za innym pasmem górskim, ukrywa się dżungla, gdzie się wybieramy. Wulkany bawią się tu w chowanego z chmurami. Zjedziemy aż do Baños (1800mnpm), jednego z najbardziej turystycznych miast Ekwadoru ze względu na otaczające wysokie, zielone góry i termy. Edgar założył tu szkołę paralotniarską i zabierze nas na główne startowisko położone na przeciwko aktywnego wulkanu Tungurahua (5023mnpm). Niestety zaczyna padać i nie możemy polecieć. Amazonia jest niedaleko stąd i mocno wpływa na tutejszy klimat. Niecały tydzień po naszej wizycie, wulkan budzi się i pokrywa warstwą popiołu nie Baños, znajdujące się na odwietrznej, lecz pobliskie miasteczka po zachodniej stronie. W tej chwili wulkan jest bardzo aktywny i niebezpieczny, ludność została tymczasowo przesiedlona, a deszcz popiołu dociera aż do Guayaquil, nad oceanem.
Zjeżdżamy dalej, drogą niesamowicie bogatą w wodospady i docieramy do regionu Oriente (lub Amazonia).
Ta część Amazonii jest jeszcze wysoka, Puyo znajduje się na prawie 1000mnpm. Kilka kilometrów od centrum mieszka para francuskojęzycznych Szwajcarów zajmujących się – trochę przypadkowo – schroniskiem dla małp. Około 4 lata temu ktoś zostawił dwie małpy na ich terenie. Przygarnęli je i od tego czasu małpia rodzina rośnie. W tej chwili opiekują się 63 małpami, które żyją albo na wolności albo w klatkach (te które są agresywne lub nowo przybyłe). Wszystkie były maltretowane przez człowieka. Niektóre są niepełnosprawne fizycznie lub umysłowo. Zamknięta od dziecka w za małej klatce i bez dopływu słońca małpa nie rozwija się intelektualnie. Ponadto przez brak słońca jej ciało zwyradnia się. Liczne z tutejszych małp przybyły ze zbyt ciasno związanymi smyczami – sznurami, wrośniętymi praktycznie w ciało. Niektóre z nich powrócą do środowiska naturalnego, pozostałe, najprawdopodobniej większość, zostanie tu na zawsze, ponieważ nie są już zdolne (lub nigdy nie były) do samodzielnego życia. Dla nas, zwykłych turystów, warto tu przyjechać. Małpy są wszędzie: od parkingu, przez ogród, aż do wnętrza domu. Są przyzwyczajone do człowieka, wskakują na nas, przytulają się lub traktują nas jak drzewa, robią malinki na szyi! (nie wiemy dlaczego…). Ciągle się bawią i nawzajem zaczepiają. Żyje tu 7 gatunków ekwadorskich małp. Między innymi małpy „Cappucino” jasne i ciemne, małe małpki kapucynki, małpa – „pająk” o „za długich rękach”, inna, której nazwy nie pamiętamy, średniej wielkości o gęstej i długiej sierści – rasa zagrożona wyginięciem… Dowiemy się także, że to długie różowe coś zwisające przy tyłku niektórych małp, to łechtaczka! i chodzi więc o samicę!
Jedno z pomieszczeń zamieszkuje leniwiec, bardzo powolny i mało się ruszający, lecz niebezpieczny, ponieważ posiada nadzwyczajną siłę. Jeśli was złapie, nie można się uwolnić z uścisku. Żyją tu też inne zwierzęta takie jak koati, norka i kilka ziemskich żółwi amazonijskich.
Dalej na północ i dalej w głąb Amazonii znajduje się małe miasteczko Puerto Misahualli, położone nad rzeką Napo. Rio Napo łączy się z wieloma innymi rzekami. Teoretycznie można stąd popłynąć do Iquitos w Peru i dalej nawigować wzdłuż Amazonki przez Brazylię aż na wybrzeże Atlantyku, czyli ponad 3000 km od punktu startowego! Przez okrutny brak czasu zadowolimy się jedynie małą, lecz bardzo sympatyczną „przechadzką” pirogą po rio Napo. Prąd jest silny, woda jest zmącona i ziemistego koloru. Otaczająca nas i niekończąca się roślinność jest silnie zielona i bardzo gęsta.
Droga z drugiej strony rio Napo pozwala na dalszą kontynuację w serce dżungli. Tutaj również znajduje się inne schronisko dla maltretowanych zwierząt, tym razem prowadzone i założone przez niemieckojęzycznych Szwajcarów. Główne wejście znajduje się od strony rzeki, z Puerto Misahualli potrzeba 4 godziny na dotarcie nad brzegi rezerwy. Istnieje również inny dostęp, ziemny, ale nie należący do najłatwiejszych do odnalezienia… Nie ma żadnej tablicy informacyjnej przy drodze, po której krążymy i potrzeba nam będzie dużo cierpliwości i motywacji do odnalezienia maleńkiej ścieżki, która w około pół godziny doprowadzi nas do celu poprzez komary, okrutny gorąc i szaloną roślinność. Na szczęście syn „leśniczego” miał ochotę nam towarzyszyć, inaczej pewnie zgubilibyśmy się w dżungli.
Centrum „AmaZOOnico” jest zupełnie inne od tego w Puyo. Tutaj zwierzęta żyją w klatkach, czekając na powrót do ich środowiska naturalnego. Pod żadnym pretekstem nie można ich dotykać. Niektóre z nich nigdy nie zostaną wypuszczone, a to z różnych powodów:
na tukany polują ludzie ze względu na ich niesamowity dziób przetwarzany później w biżuterię i inne artykuły dekoracyjne. Ponadto większość z tych ptaków przyzwyczajona jest do człowieka i wróciłaby do niego, ponieważ jest to jedyny znany im sposób zdobycia żywności. To pewna śmierć.
To samo w przypadku pięknych papug Ara, które na czarnym rynku warte są 10.000 $ każda.
Dla innych papug problem jest inny: ludzie ucięli im kawałki skrzydeł żeby nie mogły uciec. W efekcie nie maja szans na przetrwanie.
Anakondy giną, ponieważ ludzie wbrew prawu, łowią ryby używając dynamitu. Oprócz ryb zabijają także wszystkie inne zwierzęta żyjące w rzece.
Niektóre sierotki, jak np oceloty nigdy nie nauczyły się polować…
Być może dziwi was dlaczego jest tyle „udomowionych” zwierząt w schroniskach. Prawo ekwadorskie dotyczące posiadanie dzikich zwierząt zmieniło się kilka lat temu. W tej chwili jet to zabronione. Ludzie więc pozbywają się ich w obawie mandatu lub ponieważ zwierzę dorosło i jest za duże lub zbyt agresywne. Inne, jak np małpy, przybywają tu malutkie, ponieważ ich matki zostały upolowane i zjedzone przez „dzikie” plemiona…
Wracamy w góry, cel – Quito, stolica Ekwadoru. Na 2850mnpm, Quito jest drugą najwyżej położoną stolica na świecie (po La Paz). Centrum jest przyjemne i ładne, ale trudno dostępne kamperem. Uliczki są ciasne, ruch dość poważny, parkingów (poza podziemnymi, więc dla nas zbyt niskimi) prawie nie ma. Szczęśliwie udaje nam się znaleźć miejsce przy jednym z placów i spędzamy popołudnie przechadzając się po mieście.
Cotopaxi to wulkan znajdujący się na południe od stolicy. Ze swoimi 5897mnpm jest drugim najwyższym szczytem Ekwadoru po Chimborazo. Jest również najwyższym aktywnym wulkanem na świecie. Noc spędzimy u jego stóp, sami, w absolutnej ciszy. Już wieczorem, mimo zawieszonej na szczycie chmury, wulkan jest niesamowicie dostojny, w nocy w towarzystwie gwiazd pokaże nam się w całej swej okazałości, a nad ranem, przy pierwszych promieniach słońca, podbije nasze serca.
Na około 3800mnpm wyruszamy na wycieczkę najpierw do schroniska położonego na 4800mnpm, a następnie, po co raz bardziej stromej ścieżce, wdrapiemy się pod lodowiec na około 5200mnpm. Ponieważ nie mamy sprzętu wspinaczkowego ani raków, wracamy tą samą drogą, zadowoleni z przepięknych widoków.
Przejeżdżamy znów przez Quito, żeby kontynuować dalej na północ. Po raz trzeci w tej podróży przekraczamy linię równika. Niedaleko drogi znajduje się majestatyczny wulkan Cayambe (5790mnpm), jedyny szczyt znajdujący się na równiku i posiadający lodowiec.
Otavalo jest znane w całym kraju ze swego rynku z „pamiątkami”. Konkurencja jest duża i możliwa jest drastyczna negocjacja cen.
W Ibarra poznamy Jorge Duque i jego brata Santiago, założycieli jednej z tutejszych szkół paralotniarstwa. Miasto posiada bardzo ładne startowiska ponad jeziorem Yaruacocha. Jorge, pilot specjalizujący się w akrobacji, jest znany w całej Ameryce Południowej z organizacji festiwalu „Acrolatino”. Na południe od Ibarra znajduje się kolejny ładny wulkan – Imbabura (460mnpm).
Niedaleko stąd wybierzemy się na popołudniową wycieczkę wokół laguny Quicocha (3040mnpm),
znów położonej w kraterze, nad którym dominuje przepiękny wulkan Cotacachi (4939mnpm).
W Ekwadorze wulkany mają płeć. Jedna z legend quechua mówi, iż jeśli Mama Cotacachi jest pokryta śniegiem, oznacza to, iż Taita Imbabura odwiedził ją poprzedniej nocy.
Tulcan to ostatnie miasto przed granicą kolumbijską. To również najwyżej położone miasto w Ekwadorze (na 2950mnpm). Poza słynnym na cały kraj cmentarzem, nie ma tu nic ciekawego do zobaczenia.
I tak kończymy naszą przygodę w Ekwadorze. Czas nieuchronnie i co raz szybciej ucieka i nie możemy zwiedzić całego kraju, ani zostać dłużej w niektórych miejscach. Ogólnie, Ekwador bardzo nam się podobał ze względu na różnorodność krajobrazu i uprzejmość i gościnność ludzi.
Wjeżdżamy do Kolumbii w dzień wyborów prezydenckich. Granica zamknięta jest do godziny 16. Data na statek powrotny dla samochodu została przesunięta z 25 na 15 czerwca i musimy przejechać przez Kolumbię w 11 dni!
Szerokość geograficzna 0°
Zostawiliśmy was na granicy z Peru, na południu Ekwadoru, w regionie Oriente. Droga łącząca z cywilizacją nie była dla naszego samochodu łatwa. Już wcześniej nasi znajomi podróżujący samochodem o napędzie na 4 koła uznali ją za trudną. Ale udało nam się! Musieliśmy najpierw pokonać strome i wyboiste pochylnie, następnie przejeżdżać przez liczne błotniste partie spowodowane przez spływający z góry i nanoszący kolejną dozę błota strumyk lub też po prostu przez deszcze nawiedzające często region Oriente – droga terenowa zamienia się wtedy w jedno wielkie błoto, kiedy jest plaska jedzie się jeszcze jako tako, ale kiedy trzeba się wspinać…
Po całym dniu terenowej drogi (ok 150km) odnajdujemy w końcu asfaltową, która zaniesie nas do Vilcabamba – miasta wiecznej młodości (wysoki procent ludności dożywającej ponad 100 lat) – i później do Loja, stolicy regionu o tej samej nazwie. Pierwsze tankowanie w Ekwadorze jest przyjemnością – pełen bak (70 l) kosztuje tu niecałe 55 złotych!
Co niedzielę w Saraguro odbywa się targ. Tutejszy tradycyjny strój jest czarny. Kobiety ubrane są w czarne, długie, haftowane u dołu spódnice, białe bluzki i czarny szal na ramionach, jedynym kolorowym akcentem są przepiękne naszyjniki – korale. Mężczyźni noszą krótkie do kolan czarne spodnie i kalosze lub wysokie, czarne buty, mają długie, związane w kitkę włosy.
Kontynuujemy dalej na północ, wzdłuż alei wulkanów (panamaricana przejeżdża w Ekwadorze przez samo serce And). Otaczające nas górskie pejzaże są bardzo zielone i wilgotne. Nie spodziewaliśmy się, że będzie tak zimno niedaleko równika! Mamy przewidziane spotkanie w Cuenca, trzecim co do wielkości mieście Ekwadoru, spieszymy się więc, by dotrzeć na czas. Po drodze spotykamy inny van z amerykańską rejestracją, a na jego pokładzie Australijczyka z Polką w podobnej podróży, lecz z północy na południe.
Spędzamy 4 dni w Cuenca, czystym i przyjemnym mieście o ładnej kolonialnej architekturze. Silnie kontrastuje ono z innymi metropoliami Ameryki Południowej – na ulicach czyste, nowe samochody, nie ma śmieci ani biednych ludzi. Jest to najbogatsze i najdroższe miasto w Ekwadorze. Kilka osób zainteresowanych jest kupnem naszego kampera, niestety tutejsze prawo zabrania importowania samochodów starszych niż roczne.
Zwiedzamy tu dość ciekawe muzeum (Pumapungo lub Museo del Banco Central), które między innymi posiada w kolekcji kilka skurczonych głów „tsantsa”. Indianie Jivaro zamieszkujący pogranicze Peru i Ekwadoru po zabiciu wroga odcinali jego głowę. Zdejmowali z czaszki skórę razem z włosami. Zszywali usta i powieki, a następnie wygotowywali głowę. Przez szyję wrzucali rozgrzane kamienie lub piasek, aby skóra skurczyła się jeszcze bardziej. Następnie zawieszali ją nad ogniem, aby stwardniała i sczerniała. Tsantsa jest mniej więcej wielkości pięści dorosłego człowieka. Jak zwykle zdjęć w muzeum robić nie można.
Pauté to małe miasteczko na północy Cuenca, na wschód od głównej osi. Jedyny powodem dla którego tu jedziemy jest oczywiście paralotnia. W Pauté poznajemy Pablo zafascynowanego lataniem. Następnego dnia towarzyszy nam wraz z dwoma innymi pilotami przy porannym locie. Po raz kolejny zostajemy niesamowicie gościnnie przyjęci: Pablo zostawia nam klucze do rodzinnego weekendowego domu, zostajemy zaproszeni na śniadanio–obiad, naginają godziny pracy, by móc polecieć razem z nami…
W malowniczej drodze powrotnej na Panamericanę zatrzymamy się na krótko w Azogues, kawałek dalej w Ingapirca, najważniejszych ruinach Inka w Ekwadorze, które po niezliczonych, świetnych ruinach w Peru nie stanowią dla nas żadnej atrakcji.
Bez sukcesu na 4000 mnpm w zimnie i mgle spędzamy noc oczekując, iż chmury rozproszą się nad ranem i będziemy mieć ładny widok na najwyższy szczyt Ekwadoru wulkan Chimborazo (6310 mnpm). Mówi się tutaj, iż jest to szczyt najbardziej oddalony od centrum ziemi, jako że ta ostatnia spłaszczona jest przy biegunach. Czy to prawda…?
Następnego dnia rano zjeżdżamy we mgle z wysokogórskiego zimna do tropików wybrzeża. Krajobraz zmienia się na niekończące się plantacje bananów! Kontrast klimatyczny jest drastyczny i w Guayaquil, pierwszej metropolii Ekwadoru (ok 2 mln mieszkańców), żałujemy prawie chłodu minionej nocy. Guayaquil jest duże, duszne i hałaśliwe, niespecjalnie ładne. Przejdziemy szybko przez nadrzeczną promenadę i maleńki park, który zamieszkują gekony!
Szybko kierujemy się nad ocean, na plażę o drobnym, jasnym piasku i przyjemnej 25°C wodzie. To pierwsza nasza kąpiel w Pacyfiku! Noc spędzamy w Salinas, na plaży, kołysani do snu szumem fal, przy odświeżającej bryzie morskiej.
Mimo iż wolimy nadmorskie, spokojne miasteczka, musimy wrócić do Guayaquil, ponieważ nazajutrz rano czeka na nas samolot lecący na wyspy Galapagos !
Na miejscu poznajemy towarzyszy wyprawy. Z 12 pasażerów wszyscy są mniej więcej w naszym wieku (na większych statkach wszyscy są raczej w wieku emerytalnym), para Anglików, para Niemców, reszta to Francuzi. Dziesięcioro z nas wybrało się w podróż od 6 do 15 miesięcy! Niemcy zwiedzają dwie Ameryki na motorach, pozostali wybrali wyprawę dookoła świata za pomocą lokalnych transportów (samolot, autobus, pociąg). Zadomawiamy się wiec na 4 noce na naszym małym żaglowcu (który rozwinął żagle tylko raz, ale jedynie dla estetyki, ponieważ nawigował nadal napędzany motorem…). Oto nasza trasa:
Jeśli chodzi o krajobrazy, wulkaniczne wyspy Galapagos są raczej przeciętne, natomiast ilość zwierząt je zamieszkująca jest niesamowita. Co nas najbardziej, bardzo pozytywnie, zaszokowało, to fakt, że zwierzęta te nie odczuwają absolutnie żadnego lęku przed człowiekiem! Ptaki siadają kilka centymetrów obok nas, mijane, wylegujące się w słońcu foki i lwy morskie ledwie otwierają oko! Życie na wyspach toczy się jakby nikogo z zewnątrz tam nie było! A turystów jest wielu. Trzeba przyznać, że wszystko jest dobrze zorganizowane, kolejne grupy przypływają w odpowiednich odstępach czasu, nigdy 2 grupy nie zatrzymują się przy tym samym zwierzęciu. Na Galapagos żyje wiele gatunków endemicznych. Uwielbialiśmy gigantyczne żółwie ziemskie, gekony i legwany, jaszczurki lawowe, tańczące głuptaki niebieskonogie, głuptaki maskowe, albatrosy, gołębiaki galapagoskie, miłosną paradę fregat wielkich nadmuchujących czerwoną pochwę przy szyi, delfiny, które nam towarzyszyły przez kilkanaście minut dziennej żeglugi, a także podwodny świat poznany dzięki pływaniu z maską, tubą i płetwami: morskie żółwie, różnokolorowe ryby, płaszczki, a nawet rekiny!
(Ps: zdjęcia podwodnego świata są autorstwa Zilke, nie nasze. Vielen Dank!)
Towarzystwo mieliśmy bardzo sympatyczne, jedliśmy często i bardzo smacznie, czas przeleciał szybko. Jedyne za czym z pewnością nie zatęsknimy to hałaśliwe przez motor noce na statku. Odległości pomiędzy wyspami są znaczne, a dni policzone!
Zaraz po powrocie na kontynent, wracamy również nad morze w poszukiwaniu spokojnej nocy w Puerto Cayo. Czujemy się dziwnie – nadal wydaje nam się, że jesteśmy na statku i gdy tylko zamykamy oczy czujemy, jak kołyszą nas fale!
Następnego dnia zatrzymujemy się w Crucita, nadal nad oceanem, gdzie najpierw Julien lata sam, później – razem, aż do zmroku.
Kolejny dzień spędzamy również nad oceanem, co raz bardziej zbliżając się do równika, tym razem w Canoa, słynnym także z możliwości uprawiania paralotni, co Julien przetestuje latając aż do zachodu słońca.
Opuszczamy wybrzeże Pacyfiku w Pedernales, 7 km na północ od linii równika. Jest to dla nas trochę melancholiczny moment – najprawdopodobniej po raz ostatni jesteśmy nad Pacyfikiem w trakcie tej podróży!
Północ Peru: z pustyni do dżungli
I znowu jesteśmy na wybrzeżu, lecz tym razem w części północnej Peru. Krajobrazy wzdłuż panamerikany są nadal tak samo pustynne i zasnute wieczną mgłą, jak plaże południa. Ale tak nie było zawsze. W I wpne region irygowany był przez kilka życiodajnych rzek, a ziemia uprawiana przez cywilizacje Moche i Sipan. Następnie, aż do XV wieku, cywilizacja Chimu zajęła te tereny.
Pierwszy etap zwiedzania odbywa się w pobliżu Trujillo, w miasteczku Moche (od nazwy cywilizacji). U stóp niskiego wzgórza znajdują się ruiny dwóch świątyń Moche. Jedna, zwana Huaca del Sol, była centrum polityczno – administracyjnym, nie wiele z niej pozostało. Druga, Huaca de la Luna, sprawowała funkcje ceremonialne i była najważniejszą świątynią kultury Moche. Konstrukcja obiektu rozpoczęła się na początku ery Moche (100 rne) i była kompletowana co 80-100 lat, aż do 700 rne. Obie budowle to piramidy pełne cegieł „adobe” (cegła suszona). Podczas każdej modyfikacji świątyni bieżące piętro zostawało szczelnie wypełniane cegłami, a mury zewnętrzne poszerzane o kilka metrów w celu zapewnienia większej i wyższej podstawy na nową świątynię – dla nowego władcy. Oznacza to, że wszystkie ścienne freski, elementy kultu, różnorakie naczynia, a także kilka ludzkich ciał na zawsze zostawały uwięzione pod stosem cegieł, gdyż jedynie ostatnie piętro było dostępne dzięki długiej rampie (Moche używali schody jedynie w celach dekoracyjnych). Możemy więc tu zobaczyć piękne freski z różnych epok (jest 5 poziomów) przedstawiających głównie boga Ai’Apaec, a także sceny ofiar sakralnych, które Moche praktykowali.
Kilka kilometrów dalej znajduje się inne najważniejsze centrum, tym razem kultury Chimu (następcy Moche). Chan Chan składa się z 10 cytadeli zawierających sale kultu, grobowce, obszerne zbiorniki wodne… Miasto liczyło ponad 30.000 mieszkańców, niektórzy przewodnicy mówią nawet że 50.000. Tutaj również każdy kolejny władca budował nowa świątynię – cytadelę, lecz nie na poprzedniej, tylko obok. Jego poprzednik wraz z całą rodziną i świtą był chowany w odpowiadającym mu pałacu (ci, którzy towarzyszyli mu za życia musieli również być przy nim po śmierci). Niestety obiekty skonstruowane jedynie z adobe są dość mocno zniszczone przez deszcze (nawet nieliczne) i wiatr.
Następnie droga prowadzi nas do Chiclayo, 200 km dalej na północ. Noc spędzamy w Pimentel, małej mieścinie nad Pacyfikiem. Kiedy przyjeżdżamy jest już ciemno. Wjeżdżamy w mieszkalną dzielnicę szukając dostępu na plażę, którego nie znajdujemy. Mieszkańcy zaintrygowani naszym pojazdem wychodzą z domów i zaczynamy rozmowę. W efekcie zostajemy na noc w ich dzielnicy. Mieszkają w maleńkich domach, których ściany są z czegoś w stylu plecionej trzciny lub zbitych desek, a dachy z pofalowanej blachy. Najbliżsi sąsiedzi to rodzina! Pokazujemy im nasz „dom” i rozdajemy dzieciom kilka pocztówek z naszymi autografami! Miły, spontaniczny moment.
Niedaleko Chiclayo zwiedzamy muzeum „królewskie grobowce Sipan”. Cywilizacja Sipan rozwijała się równolegle z Moche. W muzeum znajduje się imponująca kolekcja przedmiotów znalezionych między innymi w grobowcu Pana Sipan. Jest to najlepiej zorganizowane i najbogatsze muzeum jakie widzieliśmy. Ekspozycja śledzi postęp prac archeologicznych. Możemy tu podziwiać niesamowite ilości naczyń, przepięknej biżuterii, emblematów władcy… W głównym grobowcu odnaleziono mumie 2 panów Sipan oraz około 15 innych ważnych osób. Tutaj również po śmierci władca chowany był w towarzystwie głównej żony i 2 konkubin, dziecka, wojownika, najbliższej służby, a także 2 lam bez głów, czy psem… Najbardziej imponujące pozostają szaty oraz biżuteria, w które ciała zostały ubrane. Chowano ich z całym dobytkiem, ubraniami i biżuterią na każdą okazję, przedmiotami codziennego użytku, tak że następca nigdy niczego nie dziedziczył. Niestety nie wolno robić zdjęć w muzeum.
Peruwiańska Amazonia
Żeby mieć pełen obraz Peru decydujemy się na wyjazd z kraju przez dżunglę. Pokonujemy ~500 km przechodząc z pustyni do soczystej górskiej roślinności regionu Amazonas.
Krótka piesza wycieczka zaprowadzi nas nad wodospad Gocta, czwarty najwyższy na świecie, ze swymi 771m. Dla setki mieszkańców Cocachimba istnieje od zawsze (do niedawna owiana złą legendą), dla turystów Gocta znana jest jedynie od 2006! Mieszkańcy wioski są przesympatyczni, otwarci i szczęśliwi z powodu rodzącej się turystyki. Spędzimy kilka godzin w barze specjalizującym się w świeżych sokach owocowych (jedynie ananasowym tego dnia, za 1 sol szklanka), oglądając grającą w deszczu w piłkę nożną młodzież (trzeba przyznać, że w regionie często pada). Daję nawet krótką lekcję angielskiego rolnikowi przekształconemu w przewodnika. Tutaj dostęp do nauki jest trudniejszy niż w miastach…
Godzina terenowej drogi w opłakanym stanie dzieli nas od sarkofagów Karajia, umiejscowionych w skarpie na ponad 3000 mnpm. Wykonane zostały z drewna i po części pomalowane. Całkiem ładne, pytanie: co tutaj robią? Nie zostajemy tu długo woląc wrócić na asfaltowa drogę zanim zacznie padać.
Kontynuujemy dalej w stronę twierdzy Kuelap, zbudowanej w X wne przez cywilizację Chachapoyas. Położona jest na ok 3000 mnpm i dominuje okoliczne doliny. Skonstruowana jest z kamienia, liczy ok 600m długości, miejscami jej mury wznoszą się na ponad 20m wysokości. Domy mieszkalne są koliste, w ich wnętrzach odnaleziono liczne mumie.
Zatrzymujemy się także w stolicy regionu Amazonas. Małe miasto Chachapoyas położone jest na 2334 mnpm. Mieszkańcy dobrze nas przyjmują, wszystko (oprócz benzyny)jest tańsze niż w innych regionach Peru, jest ciepło, ale nie gorąco. Samo miasto nie jest nadzwyczajne, jednakże dobrze się tu czujemy.
Podsumowując, bardzo podobała nam się ta część Peru, zupełnie inna od reszty kraju. Górskie krajobrazy upiększone o pola uprawne ryżu, bananowce i plantacje kawy mają pewnie z tym coś wspólnego. Najlepszy pozostaje na pewno kontakt z miejscową ludnością nie zarażoną jeszcze masową turystyką innych regionów Peru.
Aby pozostać w tej miłej atmosferze, wybieramy najmniejsze z 3 istniejących przejście graniczne z Ekwadorem, mimo iż wiemy, że prowadząca tam terenowa droga nie należy do najlepszych. W każdym razie nawet jeśli 100 km po stronie peruwiańskiej wydaja nam się być 400km (dziura na dziurze), docieramy bez problemów do zagubionego w dżungli „mostu integracyjnego” stanowiącego granicę. Tutejsi urzędnicy nie noszą uniformów (po obu stronach rzeki) i w spokoju oczekują nielicznych przejezdnych. Procedury zajmują tu więc więcej czasu, w efekcie decydujemy się spędzić noc na granicy, po stronie ekwadorskiej.