Fauna Patagonii i Ziemia Ognista
Jadąc dalej na południe, przyjeżdżamy do Commodoro Rivadavia, przemysłowego miasta, gdzie wydobywa się naftę. Widać, że nie brakuje tu pieniędzy, znajdujemy więc wszystko, co nam potrzeba do naprawy zbiorników wody u spawacza plastiku.
Kilka kilometrów dalej znajduje się Rada Tilly, tzw sypialnia Commodoro, gdzie w wielkich willach nad brzegiem oceanu mieszkają „królowie nafty”. Poznajemy tu Gunthera, który zaprasza nas do siebie by umyć nasz brudny od błota samochód. Robi się co raz chłodniej. Chyba po raz ostatni Julien kąpie się w Atlantyku… Z punktu widokowego (z którego przy innym wietrze moglibyśmy latać) podziwiamy miasto i kolonię lobos (lwy morskie), wylegujących się na skałach.
Dalej przy drodze nr 3 znajduje się Caleta Olivia, również „naftowe” miasto. Zatrzymujemy się tu na noc, przy plaży, którą zamieszkuje kolejna kolonia lobos. Z jednej strony starsze i spokojniejsze samce z lwią grzywą, z drugiej – młode bez przerwy się przepychające i ryczące. Spektakl jest pierwszorzędny.
Zagłębiając się bardziej w patagońskie ziemie polną drogą, docieramy do „skamieniałego lasu”. Kilkaset milionów lat temu las gigantycznych drzew został zniszczony przez erupcję wulkaniczną. Podmuch przewrócił wszystkie drzewa, które następnie przykryte zostały wulkanicznym popiołem na lata. W ten sposób pnie szczelnie chronione były przed oksydacją, dzięki czemu powolny proces mineralizacji mógł mieć miejsce. Komórka po komórce minerał zajął miejsce rośliny. Dzisiaj dzięki erozji kilka z tych pniów ujrzało światło dzienne. Na oko wydaje się, że drzewo, w dotyku – zdecydowanie kamień. Imponujące.
Wracamy na wybrzeże Atlantyku zbaczając w stronę plaży niedaleko Puerto San Julian. Po drodze widzimy kolejna kolonię lwów morskich leżącą na fragmencie skały. Zastanawiamy się jak tam weszły i czy będą mogły zejść podczas przypływu. Nigdy się tego nie dowiemy.
Na półwyspie naprzeciwko miasta znajduje się rezerwa San Julian, gdzie rybacy zarzucają wędki na szerokich kamienistych plażach. Udaje nam się tu zobaczyć toniny, bawiące się w falach jakieś 50 metrów od brzegu.
Nadal jadąc na południe zatrzymujemy się w Parku Monte Léon (czyli lwia góra, nazwa pochodzi od kształtu góry nadal rzeźbionej przez wiatr), gdzie żyje wiele guanacos (jak zresztą w całej Patagonii), pumy (te unikają kontaktu z człowiekiem, polują na guanaco), pingwiny Magellana (piąta co do wielkości kolonia w Argentynie), lwy morskie i kormorany zamieszkujące wyspę Monte Léon, wcześniej zwaną wyspą „Guano”, gdyż wywieziono stąd ponad 10.000 ton bardzo żyznych ptasich odchodów, niszcząc przy okazji ekosystem. Była to największa strefa wydobycia guano w Argentynie, zanim została objęta ochroną.
Kolejny etap podróży to Rio Gallegos, ostatnie miasto przed granicą z Chile, gdzie robimy ostatnie zakupy na lądzie południowo – amerykańskim. Kiedy Julien sprawdza poziom oleju w silniku, silny podmuch wiatru unosi klapę, która ląduje na jego głowie. Jest chyba jedynym turystą, któremu udało się zrobić sobie dziurę w głowie na stacji benzynowej! Właściciel stacji biegnie na pomoc z gazą i alkoholem by zdezynfekować ranę, po czym podarowuje nam dwie czapeczki i kubek do picia maté w kolorach stacji benzynowej YPF!
Biwakujemy kilka kilometrów przed granica chilijską nad stawem znajdującym się w sercu nieaktywnego wulkanu. Bardzo tu ładnie.
Następnego dnia po klasycznych formalnościach granicznych, dojeżdżamy do cieśniny Magellana, gdzie trzeba przepłynąć statkiem na Ziemię Ognistą. Podróż trwa kilkanaście minut, widzimy kilka tonin i pingwinów wyskakujących z wody. Od cieśniny aż do granicy z Argentyną to w złym stanie polna droga: ta część znajdująca się w Chile używana jest głównie przez Argentyńczyków, rząd chilijski nie widzi więc potrzeby jej asfaltowania…
Po kolejnych formalnościach granicznych, najpierw w Chile, potem w Argentynie, docieramy do Rio Grande, niewielkiego spokojnego miasta, któremu niczego nie brakuje, poza być może odrobiną ciepła.
Dalej zahaczamy o plażę w Cabo San Pablo z zakotwiczonym od dawna zardzewiałym wrakiem statku. Przez wielką dziurę w boku można wejść do środka i zobaczyć co transportował: setki worków cementu jeszcze tu leżą!
Dalej na południu Ziemi Ognistej zatrzymamy się w Tolhuin, nad brzegiem imponującego jeziora Fagnano. Długie na ok 100 km, szerokie na ok 6 km, silny wiatr formuje dość duże fale. Zupełnie jak byśmy byli nad morzem.
Kilka godzin później, po przejechaniu przez piękne doliny otoczone ośnieżonymi szczytami, przyjeżdżamy do Ushuaia, które nie ma w sobie nic nadzwyczajnego poza położeniem geograficznym nad kanałem Beagle. Najniżej umiejscowione miasto na południu (według Argentyńczyków, dla Chilijczyków to Puerto Williams, które rzeczywiście jest niżej, po drugiej stronie kanału Beagle, ale to podobno miasteczko, nie miasto). To stąd możemy popłynąć na Antarktykę, której pierwsze lodowce znajdują się jakieś 1000 km dalej.
Pierwszą noc spędzamy u podnóża lodowca Martial dominującego miasto. Poznajemy tu z wielka przyjemnością francuską rodzinę „une étoile dans le coeur” (gwiazda w sercu), podróżującą po kontynencie południowo – amerykańskim od 2 miesięcy. Następnego dnia rano wchodzimy, po części w deszczu i śniegu, zobaczyć lodowiec, który bardziej przypomina wieczny śnieg niż lodowiec (przynajmniej o tej porze roku). Po 3 godzinach jesteśmy z powrotem na dole i w trakcie obiadu obok nas zatrzymuje się samochód z dwoma paralotniarzami! Niesamowite! Wchodzimy więc jeszcze raz, tym razem w słońcu, i Julien leci, po raz pierwszy w Argentynie! Na samym południu, gdzie pogoda na prawdę pozostawia wiele do życzenia!
Julien więc zlatuje, ja schodzę i na parkingu spotykamy naszych znajomych „Maricola”! Fantastycznie! Jutro Gwiazdka, spędzamy Wigilie wspólnie z Nicolas, Marianne, Zoé i Timo (Maricola) i Gwenn, Seb, Maéva i Robin (une étoile dans le coeur) na skarpie nad kanałem Beagle z pięknym widokiem na Ushuaia. W menu: szampan, barszcz (było zimno!), foie gras, ryba i mięso z grilla, ratatouille (~warzywa w sosie pomidorowym), placki ziemniaczane (ulubione danie Juliena) i na deser szarlotka gruszkowo – brzoskwiniowa.
25 grudnia na Ziemi Ognistej (a może i w całej Argentynie?) ludzie spędzają na zewnątrz, przy ognisku i assado (barbecue) z barana. Od 9 rano zaczynają się zjeżdżać, o 12 parking jest już pełen.. Tuż obok naszego biwaku znajduje się las z wyznaczonymi miejscami do assado. My korzystamy z ładnego, słonecznego dnia i idziemy na spacer wzdłuż wybrzeża. Po kilku godzinach marszu ścieżkę przecina rzeka, niezbyt głęboka, ale bardzo zimna i z mocnym prądem. Nie próbujemy przechodzić pieszo. Pomiędzy brzegami zawieszony jest kabel i Julien konstruuje siedzonko na linach, by przeciągnąć się na drugi brzeg. Testuje i… działa!
Wieczorem wjeżdżamy do parku Tierra del Fuego (Ziemia Ognista) znajdującego się z drugiej strony Ushuaia. 26 rano idziemy na 2 wycieczki, pierwszą wzdłuż jeziora Roca aż do granicy z Chile i drugą prowadzącą na szczyt Cerro Guanaco, z którego rozpościera się wspaniały widok na „koniec świata”. Następnie dojeżdżamy do końca drogi nr 3 mając nadzieję na zobaczenie bobrów w akcji, niestety możemy podziwiać jedynie ich imponujące dzieła.
To by było na tyle jeśli chodzi o region Ushuaia. Wracamy w odległą o ok 30 km na północ dolinę, raj narciarzy, gdzie biwakujemy, przy nieczynnym latem wyciągu krzesełkowym pod szczytem Cerro Castor (Góra Bobra). Rano budzi nas samochód, to 2 poznani wcześniej paralotniarze! zjeżdżający, gdyż wiatr zbyt mocno wieje. Wchodzimy na ośnieżony szczyt, widok jest wyśmienity. Zupełnie jakbyśmy byli w wysokich górach, podczas gdy szczyty osiągają tu jedynie 1300 mnpm! Wiatr nie słabnie, jedziemy więc dalej, znów nad kanał Beagel, lecz tym razem w bardziej odludne miejsce, jeszcze bardziej na południe niż Ushuaia, gdzie odnajdujemy Maricola! Od stancji (fermy) Moat, gdzie jesteśmy, można pójść pieszo w najbardziej oddalone na południe miejsce Ziemi Ognistej. Oczywiście nie darujemy sobie spaceru i dość szybko, raz w słońcu, raz w lekkim deszczu, osiągamy koniec końca. Jesteśmy 5 km poniżej południka 55° przy prostej latarni morskiej. To najbardziej australny punkt naszej podróży silnie kontrastujący z południkiem 12°, na północy Brazylii, gdzie byliśmy zaledwie kilka miesięcy temu….
Po nocy spędzonej w towarzystwie naszych przyjaciół, samochód nie chce odpalić. Co się dzieje? Nicolas holuje nas i tym sposobem odpalamy z drugiego biegu. Jedziemy więc bez zatrzymywania się do Rio Grande, gdzie wyłączamy silnik dopiero u mechanika – elektryka, który nie znajduje problemu. Po kolejnej nocy spędzonej tym razem w towarzystwie Gwenn i Seb! samochód odpala, lecz z trudem. Żeby się upewnić, że wszystko w porządku jedziemy na kontrolę do Fiata, który nie znajduje defektu. Ofiarowuje nam natomiast T-shirt i kolejną czapeczkę! 7 czapeczek w 6 miesięcy! Wyruszamy więc w drogę powrotną, w kierunku Punta Arenas, gdzie chcemy odesłać Denisowi glajt i kupić nowy akumulator.
Około 21h 30 grudnia jesteśmy po środku niczego na chilijskiej Ziemi Ognistej, silnik zatrzymuje się podczas jazdy. Niemożliwe, by odpalić. Nie rozumiemy, co się dzieje. Zatrzymujemy ciężarówkę, kierowca próbuje znaleźć awarie, po kilkunastu minutach jest już około 8 kierowców, ich ciężarówki zaparkowane po środku polnej drogi blokując ją… by przejechać pasażerskie samochody muszą mijać nas zjeżdżając w łąkę… Po 2 godzinach prób naprawy, praktycznie zdemontowaniu połowy silnika, nic nie znajdują… Odholowują nas do pobliskiej farmy, gdzie czekamy do rana. Rano właściciel farmy obiecuje nam pomóc 2 godziny później, gdy skończy pracę. Po 4 godzinach mamy dość oczekiwania, zatrzymujemy minibus, który holuje nas do najbliższego i jedynego „miasta” Cerro Sombrero, gdzie na szczęście znajdujemy dwóch mechaników pracujących w tamtejszej fabryce, którzy zgadzają się nam pomóc (w dodatku robią to za darmo!)i po niecałej godzinie (w towarzystwie dwóch policjantów, którzy też mieli ochotę pomóc, mimo ze nie mieli odpowiednich kompetencji) znajdują awarię – elektryczną! Prąd nie docierał do pompy doprowadzającej benzynę do silnika, w efekcie pomimo pełnego baku silnik nie miał benzyny! Szczęśliwi (nie musimy spędzać sylwestra w szczerym patagońskim polu!) jedziemy dalej!
Nowy Rok w Punta Arenas
Aby uczcić dwieście lat państwa Chile, miasto zorganizowało koncerty i pokaz sztucznych ogni na promenadzie wzdłuż plaży. Mnóstwo ludzi, radosna muzyka w stylu Buena Vista Social Club, wspaniała atmosfera wzbogacana okrzykami konferansjera : Viva Chile! Viva Magellanes! Viva la libertad!
W pierwszy dzień nowego roku wyruszamy na południe półwyspu Brunswick (na którym leży Punta Arenas) wzdłuż cieśniny Magellana. Pogoda jest ładna, Chilijczycy również organizują assado w lasach i parkach, rozbijają namioty i biwakują cały weekend. Wycieczka do położonej najbardziej na południu kontynentu latarni morskiej San Isidro, która miała być 4 km długa, w efekcie miała 10 km. Wracamy o 21, zmęczeni.
Dwa poniższe paragrafy dodane zostały po publikacji artykułu:
Kiedy byliśmy w Moat, na południu od Ushuaia, Julien wykorzystał morską bryzę by zrobić kilka ósemek wzdłuż plaży. To był jego najbardziej australny lot!
Awaria motoru
W drodze powrotnej z Ziemi Ognistej utknęliśmy na 15 godzin nie rozumiejąc, co się popsuło. Dopiero później (czytając „książkę obsługi” samochodu…) znaleźliśmy: ponieważ przedni amortyzator był popsuty, wibracje i uderzenia dotykały bezpośrednio podwozie. Ducato posiada system bezpieczeństwa odcinający dopływ benzyny do motoru w razie wypadku… to ten właśnie system zadziałał. Należało wiedzieć, ze przycisk bezpieczeństwa znajduje się pod maską, obok motoru…